Zawsze wydawało mi się, że szkoła to miejsce, które inspiruje, zaszczepia w nas nowe pasje, przekazuje mniej lub bardziej ciekawą wiedzę, pozwala na nasz rozwój osobisty. W szkole podstawowej, a później w gimnazjum chyba faktycznie tak było. Odkrywałam swoją niechęć do fizyki oraz sympatie do język polskiego i odczuwałam ciągły głód wiedzy, chciałam wiedzieć więcej, przeczytaj jak najwięcej książek, poznać ciekawe historie różnych ludzi. Teraz jestem w drugiej klasie liceum, a moją ciekawość zamordowała szkoła.
Zapewne wielu z was słyszało, że
dopiero w drugiej klasie szkoły średniej zaczyna się prawdziwa nauka. To jedno
z tych niezwykle mądrych zdań, którymi straszą nas starsi koledzy i koleżanki,
tylko po to by nas przerazić, przecież po wakacjach przychodzi się do tej samej szkoły, a druga klasa nie może być czymś dużo bardziej wymagającym od pierwszej.. Też to wierzyłam, przecież to
zabobon, głupie gadanie, mówiłam. Najstraszniejsze jest to, że w tym
zdaniu kryje się prawda.
W szkolnej ławce
Mam dziewięć godzin polskiego w
tygodniu. Zapewne nie brzmi to specjalnie straszenie, przecież jeśli lubimy daną dziedzinę, to nie powinno to nam sprawiać problemu. Wyobraźcie sobie
jednak, że po całym dniu pełnym kartkówek z matematyki, z hiszpańskiego,
rozprawce z angielskiego i odpowiedzi z historii, przez trzy godziny musicie
analizować wiersz Mickiewicza, strofa po strofie, sylaba po sylabie, metafora po metaforze. Idąc dalej musicie przygotować maturę ustną o
dobrych mówcach w ciągu piętnastu minut albo napisać recenzje danej lektury w
ciągu dziesięciu minut, a potem zaprezentować ją całej klasie, która tylko czeka na twoje potknięcie. I to wszystko o
godzinie czternastej trzydzieści, gdy zaczynasz lekcje o siódmej
czterdzieści, a wstać trzeba o szóstej by zdążyć na pełen irytujących ludzi
autobusów.
Gdy lekcje się kończą
Od poniedziałku do piątku przesiaduje w szkole do godziny
piętnastej, doliczając podróż komunikacją miejską w domu jestem około godziny
szesnastej, wymęczona i głodna. Dorośli ludzie pracują tak przez większość
swojego życia, powiecie, jest jednak pewien szczegół, o którym dorośli zwykle
zapominają – mój etat nie kończy się w szkole. Około godziny piątej trzydzieści
przysiadam do biurka i robię lekcje, przekopuje się przez rozprawki, czytanki i
różne analizy, a na tym jeszcze nie koniec. Bo poza pracą domową trzeba
opanować materiał, więc przysiąść i wykuć datę wydania Dziadów, czy słówka
dotyczące pracy naukowca. Wiem, że pewnie większość zaraz zwróci uwagę, hej hej
przecież przez weekend można odrobić pracę domową. Jeszcze w zeszłym roku
mogłam tak robić, ale w tym niemal codziennie mam te same przedmioty, a więc
każdego dnia na bieżąco dostaje nowy materiał.
No i po co mi to?
Jedynym celem w moim życiu jest matura. Mam dość tego słowa,
jego brzmienia i znaczenia, nienawidzę go, bo słyszę go codziennie jako groźbę.
Tylko na przygotowanie do egzaminu muszę mieć czas według programu i planu
zajęć. A przecież nie proszę o usunięcie epok literackich, czy materiału z
historii, ale o odrobinę chęci by postawić się w mojej sytuacji. Nie potrzebuję
fizyki, chemii, biologi, bezsensownych zajęć artystycznych, bezcelowej religii
i sztucznego wychowania fizycznego. Gdybym mogła uczuć się tego co jest mi
potrzebne, czego chcę się uczyć, spędzałabym w szkole o dziewięć godzin mniej w
szkole i może znalazła czas by naprawdę nauczyć się hiszpańskiego, który mam
jako drugi język w szkole, zamiast kuć go jedynie by zdać i zaraz o wszystkim
zapomnieć. Pozbawione sensu zajęcia zajmują taką samą ilość godzin jaką
pracownik powinien spędzać w pracy, czy to nie jest okropne?
A ja? Moje pasje? Moje życie?
Gdy kończę się uczyć, zwykle jest godzina dziewiąta, czasem
trochę wcześniej, czasem później, ale nie zmienia się jedno - jestem zmęczona i
śpiąca. Nie mam już ochoty na książki ani na filmy a jedynie na sen, choć muszę
się liczyć, że gdy się obudzę cały bieg zacznie się od nowa. Chociaż przeczy to
mojej naturze perfekcjonistki, ostatnimi czasy staram się sobie odpuszczać, ale
chciałabym nie musieć tego robić. Chciałabym żeby edukacja w Polsce pozwalała
mi i innym młodym ludziom na inne pasje, bez straty w nauce. Życzyłabym sobie
żeby ktoś w końcu zrozumiał, że nie jesteśmy robotami i potrzebujemy czasu
tylko dla nas, czasu by przeczytać książkę (ale nie kolejną lekturę zadaną na
podobno wolny weekend), zobaczyć nowy serial, czy po prostu wyjść na miasto ze
znajomymi, w ciągu tygodnia.
Ten post nie powstał po to by usprawiedliwić moje zaległości
w blogosferze, choć tłumaczy też dlaczego jest mnie tu ostatnio tak mało. Napisałam go bo chciałam
wyrzuć z siebie moją frustracje wywołaną programem nauczania, tym że nikt nie
widzi jak wiele rzeczy można by z niego wyrzucić, z korzyściami dla nas.
Oddajcie mi moją ciekawość i mój czas, proszę.
Myślę, że aktualny program nauczania dość brutalnie, ale przygotowuje go dorosłego życia w którym też nie wszystko jest takie jakbyśmy sobie tego życzyli. Życzę Ci powodzenia i dużo silnej woli. Może myśl o studiach w których wybierasz konkretny kierunek poprawi Ci samopoczucie? :)
OdpowiedzUsuńWydaję mi się że nasz system edukacji jest po prostu nastawiony na zasadę zapamiętaj-zdaj-zapomnij przez co tracimy mnóstwo czasu na naukę wielu niepotrzebnych nam przedmiotów zamiast skupić się na tych kilku które są nam potrzebne. I oczywiście zgadzam się, że nie zawsze robimy to na co mamy ochotę. c:
UsuńDziękuję za komentarz i również liczę, że na studiach lepiej się odnajdę. :D