Tytuł oryginału: Tryjon
Autor: Melissa Darwood
Wydawnictwo: Sine Que Non
Mila nie jest jak inne nastolatki. Często budzi się w dziwnych miejscach, nie pamiętając tego co robiła wcześniej.
Pewnego razu budzi się w Tryjonie i dowiaduje się, że jest martwa, a przed śmiercią dopuściła się zbrodni... Jak bronić swojej niewinności skoro nie pamięta się swojego życia?
&&&
Nim sięgnęłam po Tryjon przeczytałam kilka entuzjastycznych
opinii na jego temat, wielokrotnie podziwiałam jego przepiękną okładkę na
różnych zdjęciach, aż w końcu sięgnęłam po jego opis i utwierdziłam się w
przekonaniu, że chcę sięgnąć po tę, świetnie zapowiadającą się, książkę. Byłam
bardzo pozytywnie nastawiona do tej lektury i jako że nic nie sugerowało, że
autorką jej Polka, nie miałam też żadnych uprzedzeń, nie odczuwałam też żadnej niechęci,
niczego poza ciekawością. Niestety jak się okazało powieść Melisy Darwood
jedynie utwierdziła mnie w przekonaniu, że książki naszych rodzimych pisarzy,
nie są warte mojej uwagi.
To było jej ciało, jej własność, którą jak rzeczą rozporządzały, bez jej zgody, inne osobowości, a ona nie miała na to żadnego wpływu. Ogarnęło go dziwne uczucie. Za życia nie wykazywał się zbytnią empatią, przez niego ucierpiało wiele osób. Mało go to wówczas obchodziło. Liczył się hajs, dupeczki i dobra zabawa. Przytulanie i szeptanie czułych słówek wchodziło w grę tylko podczas negocjacji z recepcjonistkami, które wstawiały się za nim u szefów znaczących klinik.
Zacznijmy od kilku pozytywów, jakie udało mi się odnaleźć w
Tryjonie. Przede wszystkim – pomysł na rzeczywistość, jaka mogłaby nas spotkać
po śmierci. Opisy kolejnych miejsc, jakie zwiedzała Mila. dawały obraz
interesującej i bardzo oryginalnej wizji, jaka zrodziła się w głowie autorki.
Niestety potencjał drzemiący w tym świecie nie został wykorzystany w
wystarczającym stopniu bym mogła powiedzieć, że jest to wizja rewelacyjna. Mnóstwo jest w nim luk, niewytłumaczonych zjawisk,
rzeczy wciśniętych jedynie po to, by popchnąć historię do przodu lub stworzyć
pozory jakiejś akcji. Tryjon jest rzeczywistością bardzo ciekawą, ale niestety również niedopracowaną, jedną z tych, którym brakuje podstawowych zasad.
Największą wadą całej powieści, powodem przez, który
męczyłam tę książkę niemal dwa tygodnie jest sposób w jaki została napisana.
Styl Melisy Darwood jest bardzo nieelastyczny, sztywny, pozbawiony lekkości,
płynności, finezji. Wszelkiego typu opisy nieważne czy uczuć, czy miejscy były
męczące w lekturze. Autorka na siłę starała się też omijać powtórzenia, przez
co niektóre proste słowa, zostały zastąpione dziwacznymi konstrukcjami, a
wydaje mi się, że dwa takie same słowa na jednej stronie nie byłyby żadną ujmą
na honorze. Mnóstwo jest też w Tryjonie kolokwializmów, wyrażeń, które brzmią
absolutnie nienaturalnie, a przez to źle.
Niczym w fanfiction spotkałam się tu z przewidywaniem
przyszłości w postaci ostatniego zdaniu rozdziału, który niemal zawsze brzmiał
mniej więcej tak: nie wiedział jeszcze, że najgorsze przed nim. Naprawdę? Jeśli
to miało budować napięcie lub pobudzać ciekawość czytelnika, to na mnie tej
sposób nie działał, a jedynie okropnie mnie irytował.
I chociaż nie mieli szans na wygraną, to w każdym z nich tliła się iskra nadziei, że wyjdą z tego cało; wierzyli, że dopóki walczą, przetrwają.
Wiara czyni cuda.
I wtedy dobiegł ich znajomy głos.
Jeszcze większym problem okazały się dialogi, których skala
okropności przerosła moje najśmielsze oczekiwania. Bohaterowie posługują się
sztywnym językiem, zamiast reagować naturalnie, silą się na uniknięcie
powtórzenia danego wyrazu. I uwielbiają monologi. Nie mam pojęcia z jakiego
powodu, ale co kilka rozdziałów, któraś z postaci bez żadnej zachęty, zaczynała
opowiadać historię swojego życia, uzewnętrzniać się przed obcą im dziewczyną,
bo... tak. Ten sposób przedstawiania historii bohaterów, próby ukazania ich
charakteru był największą drogą na skróty, najłatwiejszą, ale i najmniej
wyszukaną ekspozycją z jaką się ostatnio spotkałam.
Bohaterowie uwielbiają też wyliczenia. Nie potrafiłam tego zrozumieć – dlaczego jak zwykli ludzie nie mogli podawać dwóch trzech
prostych porównań bądź przykładów, lecz musieli wygłaszać całe tyrady? Może
dlatego, że takie cytaty mogą ładnie wyglądać powieszone na ścianie jako „złote
myśli”? Nie jestem pewna intencji tego zabiegu, ale wiem, że wypadł okropnie.
Jeśli łudzicie się, że bohaterowie jedynie wysławiają się
dziwacznie, ale mogą poszczycić się ciekawymi charakterami, to muszę was
zasmucić – wiele postaci miało tu potencjał, ale żadna z nich go wykorzystała.
Główna bohaterka miała być ciekawą, tajemniczą, nieco szaloną dziewczyną,
kryjącą w sobie różne osobowości, ale była okropnie nijaka. Nie potrafiłam
dostrzec w Mili żadnej cechy charakteru, niczego co mogłoby ją jakąś określić.
W dodatku książka wciąż próbowała mi wmówić, że się zmieniła, że stała się taka
i taka, ale ja nie widziałam w niej żadnej zmiany, przez całą powieść była tą
samą irytującą, pozbawioną wyrazu postacią.
Nie inaczej ma się sytuacja w przypadku Zacharego, którego
wyróżnia jedynie dość nietypowe imię. Jego historia była wtórna, zachowania
sztampowe, a charakteru się nie dorobił.
– Chcesz pogadać? – spytał.
Potrząsnęła głową. Nie chciała rozmawiać. Nie chciała mówić, słuchać, myśleć. Nie chciała się bać, zastanawiać, czy postępuje słusznie, ani martwić konsekwencjami. Nie chciała czuć wstydu i zażenowania. Chciała zrobić to, na co miała ochotę, bez martwienia się o konsekwencje.
Relacja w tej książce istnieje jedynie jedyna – romans i, o
matko, dawno nie czytałam czegoś tak pozbawionego iskry. To, jak potoczą się
losy głównych bohaterów, było oczywiste od samego początku, jednak między Milą
a Zacharym brakowało dosłownie wszystkiego. Na próżno w ich relacji można
szukać jakiekolwiek chemii, czegoś, co by ich łączyło, poza słowami narratora,
który oczywiście zapewniał nas o ich wielkim uczuciu. Do tego dochodziły
fatalne opisy ich miłosnych uniesień, które miały brzmieć poetycko, ale
brzmiały po prostu śmiesznie.
Powieści brakowało też akcji, elementu zaskoczenia. Nie
dość, że zwroty akcji były bardzo oczywiste, tak przed nimi któryś z bohaterów
niczym wyrocznia, orientował się, że zaraz coś się stanie i nie zgadniecie, ale
tak to coś miało miejsce. W dodatku jakiekolwiek wydarzenie wydawało się
jedynie pretekstem do rozwoju relacji głównej pary niczym więcej.
No i wisienka ta tym jakże wspaniałym torcie — zakończenie. Ten ostatni, przełomowy moment był chaotyczny, okropny, pozbawiony
sensu. Znikąd pojawiło się pewne rozwiązanie, które pomogło rozstrzygnąć całą
sytuację i bum, koniec. Najlepszym określeniem dla tego zakończane wydaje się
po prostu słowo: głupie. Nie, nie zaskakujące, czy wpychające w fotel, ale właśnie głupie. Nie w taki sposób powinno się kończyć powieść — urywając większość
wątków, zapominając o celu tej książki, I nie na tym polega sztuka zaskakiwania
czytelnika, by wymyślić coś niepasującego do całości. Nie, nie i jeszcze raz nie.
– Masz rację. Jestem silniejsza. – Zrównała z nim krok. – Nie obawiam się porażek, bo wierzę, że każda uczy mnie czegoś nowego. Nie lękam się odrzucenia, bo tylko głupiec odepchnąłby tak wspaniałą dziewczynę jak ja, a ja wolę być sama, niż męczyć się z głupcami; ważne, że się sobie podobam. Niestraszna mi krytyka, opinia innych jest dla mnie sprawą drugorzędną. Nie boję się zmian, bo wzbogacają doświadczenie, ani nowości, bo wszystko, co nowe, po jakimś czasie staje się znane, a wcześniej dostarcza wrażeń i ekscytacji. Nie lękam się marzeń, bo wierzę, że zasługuję na ich spełnienie.
Po lekturze Tryjonu czuję się zirytowana, zawiedziona i oszukana. Spodziewałam się dobrej książki przygodowej z wątkami psychologicznymi, a dostałam naprawdę słaby romans z kolorowym tłem. Wydawało mi się, że takiego potencjału nie można zmarnować, ale jak widać można to zrobić, marnując przy tym wszystkie szanse jakie się miało. Męczyłam się przy tej powieści okropnie i nie rozumiem jakichkolwiek zachwytów nad nią, według mnie jest to pozycja po prostu bardzo słaba.
Moja ocena:
★★☆☆☆☆☆☆☆☆
(bardzo słaba)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz