Tytuł oryginału: Belive me
Tytuł polski: W żywe oczy
Autor: JP Delaney
Tłumaczenie: Anna Gralak
Wydawnictwo: Otwarte
Claire jest aktorką.
I potrafi kłamać.
Pewnego dnia otrzymuje ofertę pracy, która wydaje się wręcz
dla niej stworzona, jednak niesie ze sobą pewne niebezpieczeństwo...
A gdyby tak zapomnieć co jest prawdą, a co kłamstwem i po
prostu być?
&&&
Wszyscy
mówią, że aktorzy grają. Postaci zepsute do szpiku kości, szlachetne, szczęśliwe
i złamane – to wszystko są po prostu kolejne wcielenia jednego człowieka. JP
Delaney przestawił jednak sprawę przewrotnie, bowiem w jego najnowszej powieści
aktorzy uczą się bycia idealnymi kłamcami, aż do momentu gdy przestają odróżniać
rzeczywistość od iluzji, prawdę od kłamstwa. Tak właśnie stało się z Claire,
główną bohaterką W żywe oczy. Brzmi
intrygująco, prawda? Niezwykle zaintrygowana opisem thrillera, nie mogłam
przegapić okazji, by przekonać, się czy wszystkie pozytywne opinie na jego
temat mają w sobie, choć ziarno prawdy.
Chodzi o to, by zanurzyć się w prawdziwych emocjach związanych z rolą, aż ta rola stanie się częścią ciebie.
Powieść
rozpoczęła się od typowego dla thrillerów prologu, który wybiegał nieco przed
akcję właściwą powieści, a który obiecywał nieco mroczniejszą, niż początkowo
zakładałam historię. Później wróciliśmy do samego początku historii i
poznaliśmy naszą narratorkę Claire, która już na pierwszych stronach jawiła się
jako postać bardzo niejednoznaczna. Akcja nabrała jednak tempa, gdy doszliśmy
do głównego wątku całej historii i biegła swoim trudnym do określenia, ale
bardzo interesującym rytmem, z drobną, nieco nużącą przerwą w środku, aż do
samego zakończenia. Trudno jest mi określić, co w tej powieści sprawiało, że
moje zainteresowanie niemal nie słabło, jednak gdybym musiała to określić,
powiedziałabym: szaleństwo. To właśnie pozorny bałagan zawarty w fabule
przyciągał mnie jak magnes i kazał przewracać stronę za stronę, aż uda mi się
poznać rozwiązanie całej historii.
Bo jeśli kobieta nie może ufać facetowi, który mówił, że zawsze ją będzie kochał to komu na tym świecie można ufać?
Ogromne
brawa należą się autorowi za kreację głównej bohaterki oraz pewnej bliskiej jej
osoby. Obie postaci wypadły bowiem nie tyle dobrze, co rewelacyjnie. To z
pewnością nie były osoby, z którymi łatwo jest się utożsamić, czy do których
można poczuć sympatię, jednak złożoność ich psychiki i motywacji,
wieloznaczność ich działań, i słów stworzyły bohaterów wybitnie interesujących,
których losy obserwowałam z ogromnym zainteresowaniem.
Dobrze
wypadła też kreacja Kathryn, lecz pozostałe postaci zostały przedstawione nieco
zbyt płytko, by można było powiedzieć o nich coś więcej. Były one przedmiotami
w rękach autora, które służyły jedynie danym celom i otrzymały imiona, by nie
można było ich pomylić, a szkoda, ponieważ mogły one stworzyć jeszcze ciekawsze
tło dla całej historii.
Nie
podobały mi się także wykreowane przez autora relacje między postaciami, a
właściwie ich brak. Jedną relacją, która przechodzi tu jakąś ewolucję, była
bowiem ta między zakochanymi, a ta była po prostu przegadana, pozbawiona
czynów, przez co niezbyt angażująca. Pozostałe zaś opierały się po prostu na
słowach Claire i pozbawione były tego czegoś, co mogło uczynić je prawdziwymi.
Potrafił recytować wszystkie napisane przez Szekspira fragmenty o miłości, jakby zostały stworzone specjalnie dla niego.
Morał: nigdy nie zakochuj się w kimś, kto woli mówić cudzymi słowami.
Sam
pomysł zorganizowania akcji policyjnej był naprawdę ciekawy i chociaż
początkowo wydawał mi się on czymś zbyt przerysowanym, niemal wyrwanym z filmu
science fiction, tak później zyskał on w miarę logiczne podstawy, które
pozwoliły mi na czytanie, bez wyrzutów sumienia ze strony mojego wewnętrznego
realisty.
Niezwykle
podobały mi się opisy zajęć i prób teatralnych – drobiazgowe, przemyślane,
pomysłowe. Owe sceny miały w sobie coś niemal mitycznego, intrygowały na każdym
kroku. Gdy już wydawało się, że autor przekroczył granicę i popłynął zbyt
mocno, tworząc coś zbyt nierealnego, Claire wyciągała do czytelnika rękę i
pokazywała głębie, i sens danych zabiegów, co nadawało im dodatkowy wymiar.
JP
Delaney nie pisze może szczególnie pięknie, czy kwieciście, ale jego prosty,
przyjemny w odbiorze styl dobrze skomponował się z powieścią i sprawił, że
czyta się ją błyskawicznie, z niesłabnącym zainteresowaniem. Ciekawym zabiegiem
ze strony autora było przedstawienie pewnych dialogów w taki, a nie inny
sposób, niczym scen z dramatu, gdzie pomiędzy wymianami zdań, występują
didaskalia.
Zakończenie
powieści wypadało zaskakująco dobrze. Udało mi się wytypować mordercę, a mimo
to zostałam zaskoczona i oczarowana takim finałem. Rozwiązał on bowiem
najważniejsze kwestie, dodał czegoś bohaterom i dowiódł, że fabuła całości była
drobiazgowo zaplanowana i prowadziła do takiego właśnie końca. Jednym, do czego
mogłabym się przyczepić to jedna, czy dwie zbyt przerysowane sceny, bez których
reszta wypadłaby po prostu jeszcze lepiej.
- Sierotom towarzyszy uczucie, do którego z czasem przywykają - dodaje. - Jakbyś pływa nocą w oceanie i nagle zaczęła się zastanawiać, co jest pod tobą. Uświadamiasz sobie, że jeśli przestaniesz się poruszać, utoniesz... dlatego, że nic cię nie podtrzymuje. Jedynie ciemność i głęboka woda.
Połączenie
mrocznej prozy oraz tajemniczego życiorysu Baudelaire z mięsistymi postaciami,
intrygującą historią, w której nie brakuje zwrotów akcji, i rewelacyjnym
zakończeniem, uczyniły W żywe oczy jednym z lepszych thrillerów, jakie miałam
przyjemność czytać. Jeśli wahacie się, czy warto – z czystym sumieniem mogę
powiedzieć, że tak, jeśli lubicie powieści, w których autor zamiast krwią
posługuje się manipulacją.
Moja ocena:
★★★★★★★☆☆☆
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz