Tytuł oryginału: Maresi
Tytuł polski: Maresi
Seria: Kroniki Czerwonego Klasztoru (tom #1)
Autor: Maria Turtschaninoff
Tłumaczenie: Patrycja Włóczyk
Wydawnictwo: Młody Book
Maresi jest nowicjuszką w Czerwonym Klasztorze, miejscu dającym młodym kobietą szansę na zdobycie wiedzy i godne życie.
Pewnego dnia na wyspę przybywa jednak Jai, której ojciec będzie gotów zniszczyć cały klasztor w imię zemsty...
&&&
O
Maresi nigdy nie było szczególnie głośno, wydaje się wręcz, że książkę czytało
jedynie niewielkie koło wybrańców. W bardzo dobrych słowach wypowiedziała się o
niej jednak Karolina z Come Book i to za sprawą jej rekomendacji, w której mowa
była o tym, że powieść traktuje o kobiecej sile i solidarności bez chwili
wahania postanowiłam sięgnąć po dzieło Marii Turtschaninoff. Powinniście bowiem
wiedzieć, że tematyka ta jest dla mnie nie tylko interesująca, ale również
uznaję ją za wybitnie ważną, szczególnie dzisiaj, gdy wielu wydaje się, że
osiągnęliśmy już wszystko, co miało zostać osiągnięte, chociaż do tego bardzo
jeszcze bardzo, bardzo długa droga (o czym swoją drogą będę chciała Wam
opowiedzieć, gdy tylko wygrzebie się spod sterty podręczników). Tymczasem chcę
z Wami porozmawiać o historii nieco innej od tego, co do tej pory prezentowała
literatura młodzieżowa.
Dziewczynki przybywają do Klasztoru z wielu powodów. Czasami biedne rodziny z wybrzeża przysyłają tu swoje córki, bo nie mogą ich utrzymać. Czasami rodzina zauważa, że ich córka jest bystra oraz żądna wiedzy i chcą, żeby otrzymała najlepsze wykształcenie, jakie może otrzymać kobieta. Czasami dziewczynka pojawia się tutaj, ponieważ jest chora lub dotknięta kalectwem, a u sióstr może otrzymać pomoc. Tak było z Yddą. Urodziła się mniejsza niż większość ludzi i jej rodzina nie mogła się nią zaopiekować. Ale Ranna, siostra bliźniaczka Yddy nie pozwoliła, by je rozdzielono i przybyła do Klasztoru razem z Yddą. Czasami jakiś bogaty mężczyzna inwestuje w swoją córkę, wysyłając ją do Klasztoru i płacąc za jej wykształcenie. Bywa, że robi to, bo uważa, że jego córka jest brzydka lub nie wierzy, że inaczej znajdzie jej męża.
Maria
Turtschaninoff postawiła przed sobą bardzo trudne zadanie stworzenia historii,
w której występowały niemal same postaci kobiece. Jak bowiem pokazuje moje
dotychczasowe doświadczenie o wiele łatwiej jest wykreować interesującego
bohatera męskiego, nadać mu cechy, które byłyby dla niego charakterystyczne,
sprawić by wzbudził u czytelników sympatię. Zbudowanie zaś silnej sylwetki
kobiecej udaje się bowiem nielicznym, a sprawienie byśmy poczuli do niej
jakiekolwiek pozytywne uczucia, jest w moich oczach jeszcze większą sztuką.
Niestety autorka nie wygrała w tym przypadku złotego losu na o loterii.
Napisane przez nią bohaterki zlewały mi się w trakcie lektury bowiem w jedno,
po przeczytaniu konkretnego imienia nie byłam w stanie określić nikogo poza
Maresi i Jai. Stało się tak, ponieważ chociaż postaci miały za sobą bądź przed
sobą jakąś historię, to zabrakło im charakteru, wiedziałam na przykład, że
któraś z dziewcząt została uczennicą Róży, wiedziałam, w jaki sposób została
wybrana, ale nie poznałam ku temu żadnych konkretnych przesłanek. To zaś
sprawiało, że wątek zjednoczenia kobiet nie wybrzmiał, tak jak powinien, tak
jak się tego spodziewałam, ponieważ w tłumie widziałam jedynie grupę
jednakowych laleczek, a nie indywidualności, które postawiły na solidarność.
Kreacja
Jai cierpi tu na podobną przypadłość jak większość bohaterów, ale z tytułu tego
jak ważną rolę odgrywała w całej historii, jej niedopracowanie zostało
uwypuklone jeszcze mocniej. Dziewczyna ta przeżyła przecież koszmar, który
powinien budzić moje współczucie, ale za sprawą papierowości jej sylwetki, nie
byłam w stanie tego zrobić. Potrafię bowiem wskazać jedynie jedną jej cechę charakteru
– odwagę, co uniemożliwiło mi odczucie do niej, choć odrobiny sympatii. Co
więcej, postać ta nie przyniosła żadnego przełomu dla całej historii, była tam
obecna, tylko dlatego by autorka mogła napisać, takie, a nie inne zakończenie.
Jedynym co robiła Jai przez całą powieść było krążenie wokół postaci Maresi, a
później dziwaczne obrażanie się na wszystkich ludzi na wyspie, którzy
traktowali ją niczym królową. Nie zrozumcie mnie źle – postać ta miała za sobą
naprawdę dobrze napisaną dramatyczną historię, ale w teraźniejszości nie
reprezentowała sobą nic ciekawego, a jedynie włóczyła się przez całą powieść w
kąta w kąt, od czasu do czasu mówiła o tym, co przeżyła albo pytała o klasztor
i na tym zakończył się nie tylko jej udział w historii, ale niestety kreacja
jej charakteru także.
Jeśli
zaś mowa o postaci głównej bohaterce powieści, a zarazem jej narratorce to
wydała mi się ona wydmuszką wokół, której wciąż dmuchany był przysłowiowy
balonik, o której bardzo wiele dobrego się mówiło, lecz nie udowodniła ona
swojej wartości. Była laleczką prowadzącą nas za rękę przez całą historię,
której ktoś zapomniał odciąć sznureczków i dodać mięśni kręgosłupa.
– Jai nie wie, co to poczucie bezpieczeństwa – stwierdziłam i wiedziałam, że mam rację. – Musimy jej pokazać, co to jest.
W
Maresi niewiele się tak naprawdę dzieje, co jedynie podkreślała duża ilość
wewnętrznych monologów tytułowej bohaterki, które, choć były napisane prosty i
przyjemnym w odbiorze językiem, tak traktowały właściwie o niczym. Z jednej
strony spokojna akcja pozwoliła na wykreowanie specyficznego, powolnego
klimatu, który wielu może przypaść do gustu. Z drugiej zaś niektórzy, tak jak
ja, mogą nie potrafić zaangażować się w całą historię, wczuć się w konkretne
sytuacje, a tym samym nudzić się w trakcie i odnosić wrażenie, że książka nie
liczy dwustu stron, ale przynajmniej pięćset.
Jednego
jednak nie można całości odmówić – niezwykłego świata przedstawionego. Sam
pomysł na wykreowanie wyspy dającej młodym dziewczyną szansę na rozwój, na
której będą prowadzić proste, chociaż nie pozbawione magii życie, wierząc w
trzy oblicza Pramatki, odnajdując tym samym w sobie siłę, by pomagać innym był
bowiem w mojej ocenie absolutnie rewelacyjny. Równie dobrze wypadały opisy
kolejnych interesujących rytuałów i lekcji, których byliśmy świadkami.
Pozwoliło to na wykreowanie niezwykle oryginalnej i złożonej a fascynującej
rzeczywistości, która stała się najmocniejszym punktem całej powieści.
– Każda kobieta ma w sobie Pramatkę – odparła siostra O. – Niektóre potrafią ją wyzwolić na różne sposoby. Mnóstwo tej wiedzy zatraciło się w dzisiejszych czasach. U zarania dziejów więcej pamiętałyśmy z naszych narodzin i być może miałyśmy w sobie więcej Pramatki – podniosła ostrzegawczo palec. – Ale ludzie często wykorzystywali moc Pramatki w zły sposób, wyrywali ją z ziemi, po której chodzimy.
Maresi
to jedna z książek, które nie potrafię jednoznacznie ocenić. Dostrzegłam w niej
bowiem wiele mankamentów i nie polubiłam żadnego bohatera, ale nie mogę nie
docenić rewelacyjnego świata przedstawionego oraz tego jak bardzo pozbawiona
wątku romantycznego powieść wyróżnia się na tle innych utworów skierowanych do
młodzieży. Wydaje się, że książka ma równie wiele wad, jak i zalet, jednak ja
nie mogę powiedzieć, bym bawiła się dobrze w trakcie lektury, ponieważ ta
momentami niemiłosiernie mi się dłużyła. Brakowało mi w tej historii pewnej
iskry, która wzbudziłaby moje zainteresowanie oraz nici, która pozwoliłaby mi
na wejście w toczącą się na moich oczach akcję. Nie chcę wam jednak odradzać
lektury powieści Marii Turtschaninoff, ponieważ to absolutnie nie jest książka
zła, a jedynie taka, która nie wpisała się w mój gust. Jeśli jednak lubujecie
się w powieściach fantastycznych i poszukujecie czegoś klimatycznego z dobrze
napisanym światem, to książka ta może być czymś stworzonym dla Was.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz