Tytuł polski: A jeśli to my
Autorzy: Becky Albertalli i Adam Silvera
Tłumaczenie: Agnieszka Brodzik
Wydawnictwo: We need YA
Gdy Arthur i Ben spotkają się na poczcie, nie wiedzą jeszcze co ich czeka. W końcu Arthur jest w Nowym Jorku tylko na wakacje, a Ben dopiero co zerwał ze swoim chłopakiem.
Wydawnictwo: We need YA
Gdy Arthur i Ben spotkają się na poczcie, nie wiedzą jeszcze co ich czeka. W końcu Arthur jest w Nowym Jorku tylko na wakacje, a Ben dopiero co zerwał ze swoim chłopakiem.
Być może nie czeka ich nic.
A być może wszystko.
A być może wszystko.
&&&
Jestem ogromną fanką książek
Becky Albertalli. Autorka ta ma bowiem niesamowity dar kreowania cudownych
historii, skierowanych do nastolatków, w których w idealnych proporcjach przeplatają
się realne problemy, z którymi boryka się młodzież, z uroczą atmosferą całości,
a w dodatku potrafi kreować bohaterów, którzy wydają się prawdziwi, a przy tym
są naprawdę przesympatyczni. Nie skłamię, więc mówiąc, że powieści tej autorki
zajmują czołowe miejsca na mojej liście najlepszych książek młodzieżowych. O
wiele trudniejsza jest moja relacją z historiami napisanymi przez Adama
Silvere. Nasz ostatni dzień bardzo mi się bowiem podobał i chociaż nie podbił
może mojego serca tak mocno, jak się tego spodziewałam, tak wspominam go z
uśmiechem na ustach. Zostawiłeś mi tylko przeszłość jednak ogromnie, ale to
ogromnie mnie rozczarowało, a lektura tej powieści po prostu mnie męczyła. Gdy
usłyszałam więc, że powstaje powieść napisana przez tę dwójkę autorów, miałam
nieco mieszane uczucia. Byłam jednak bardzo ciekawa tego, co może powstać z
połączenia tych dwóch zupełnie innych autorskich światów, a naprzeciw
dręczących mnie początkowo obaw, stanęły pozytywne przeczucia, które pojawiły
się dzięki pozytywnym recenzjom, które przeczytałam. Zaledwie kilka dni po
premierze A jeśli to my, sięgnęłam więc po tę historię i… Pokochałam tę historię
z całego serca!
- W skali smutku, jak się dzisiaj czujesz? – pyta Dylan. – Początek Odlotu? Czy śmierć matki Nemo?
- Ej, no weź. Zdecydowanie nie początek Odlotu. To gówno mnie zniszczyło. Chyba jestem gdzieś pomiędzy, trochę jak ostatnie pięć minut Toy story 3. Potrzebuję po prostu czasu, żeby dojść do siebie.
- Nie wątpię. Dobra, muszę ci coś powiedzieć.
- Zrywasz ze mną? – pytam. – Bo to nie jest fajne.
Tę powieść czyta się po prostu
rewelacyjnie, dzięki temu, jak zgrabnie została napisana. Styl autorów jest
bowiem lekki i przyjemny w odbiorze, a jego młodzieżowość w żadnym stopniu nie
wypadła sztucznie. Brakuje tu bowiem dziwacznego slangu, po który niestety
często sięgają twórcy, a przekleństwa zostały zastosowane w odpowiednich
miejscach i odpowiednich proporcjach – dzięki czemu całość tekstu wypadła po
prostu wiarygodnie, a nie sztucznie czy przerysowanie i była bardzo przyjemna w
lekturze. Bardzo dobrze wypadły także dialogi, w których jeśli pojawia się
niezręczność, to jest ona wyraźnie zamierzona, a cała reszta kwestii brzmi w
ustach bohaterów po prostu naturalnie.
Należy też docenić cudowne
poczucie humoru zawarte w tej historii – najwyraźniej je widać w dialogach
między Dylanem i Benem, które wypadają po prostu naprawdę dobrze i potrafią w
niewymuszony sposób rozbawić. W rozmowach bohaterów wiele znajduje się także
sporo bardzo naturalnie wplecionych, nawiązań do szerokiej rozumianej kultury –
od Hamiltona, przez Harry'ego Pottera, Disneya i Drogie Evanie Hensenie. Dzięki
temu zyskała nie tylko kreacja bohaterów, ale także cała historia, która dzięki
temu, że nie była wyrwana ze znanej nam historii, naprawdę wiele w moich oczach
zyskała. A przy okazji wyszukiwanie ich sprawiało mi, jako fance niektórych
spektakli, sporo radości.
Zupełnie jakby moje usta i mózg nie wiedziały o swoim istnieniu. Chyba nawet nie znajdują się w tej samej rzeczywistości. Moje usta to ten koleś w horrorze, który trzyma dłoń na gałce drzwi. A mózg to ten, który siedzi na kanapie i krzyczy do telewizora: „NIE OTWIERAJ”.
Jak wiadomo każdą historię,
tworzą jednak jej bohaterowie, a ci zostali przez autorów naprawdę dobrze
nakreśleni. Arthur to bowiem typ marzyciela i romantyka, a przy tym ogromny fan
musicali, który tęskni za swoją rodzinną miejscowością, a któremu niemal nigdy
nie zamykają się usta. Ben to zaś to ten wycofany, obawiający się czekającej go
przyszłości, uwielbiający grać w Simsy i piszący własną powieść, zwykły chłopak
z Nowego Jorku. Gdy te dwa, zupełnie inne światy spotykają się ze sobą,
powstaje prawdziwa mieszanka wybuchowa, o której bardzo dobrze się czyta.
Najważniejsze jest jednak to, z jaką łatwością przyszło mi pokochać tych
bohaterów, zarówno za ich zalety, jak i wady, jak łatwo uwierzyłam w ich
kreację i jak łatwo uznałam ich za prawdziwych, trójwymiarowych ludzi – za to
wszystko autorom należą się ogromne brawa. Gdy dodamy do tego zaś fakt, iż
również drugoplanowe zyskały tutaj nieco miejsca, może nie na tyle, by stanąć
na własnych nogach, ale wystarczająco wiele by można było ich polubić i
rozpoznać nim pojawi się w ogóle ich imię, można zacząć klaskać raz jeszcze.
Nie ma co jednak udawać, że
fabuła tej powieści jest zaskakująca, czy w jakiś sposób oryginalna, bo taka po
prostu nie jest, ale warto zaznaczyć, że pod całą tą uroczą, mknącą wciąż do
przodu historią, autorom udało się przemycić kilka trudniejszych wątków, tę
niezwykle potrzebną dla przebicia bajkowej bańki, odrobinę goryczy. Na drugim
planie poruszone w bardzo dobry sposób, zgrabny, zostały bowiem wątki takie
jak: coming out, tolerancja i tożsamości, na które warto zwrócić uwagę. Nie
można też zapomnieć o tym, jak ogromną rolę w tej powieści mają rozmowy i
przeprosiny, i chociaż wydaje się to tak oczywiste, to niestety w wielu tworach
kultury to właśnie dialogu brakuje, tutaj zaś wiele nieporozumień rozwiązuje
się w naturalny i bardzo dobry sposób, dzięki wymianie zdań, wyrażeniu emocji i
obaw. Powieść ta pokazuje więc ważny i warty naśladowania wzorzec zachowania, a
przy tym robi to nienatrętny sposób, co niezwykle umilało mi jej lekturę.
Ale Arthur? Ledwo go znam. Tak chyba wygląda każdy związek. Zaczyna się od niczego i może skończyć się wszystkim.
A jeśli to my nie jest historią
szczególnie ambitną, czy wyróżniającą się w swoim gatunku fabułą, a jednak jest
historią, która potrafiła bezpowrotnie skraść kawałek mojego serca. Jest to
bowiem książka, której czytanie sprawiało mi ogromną przyjemność, a gdy już
przeczytałam jej ostatnią stronę, przepełniło mnie ogromne ciepło, na moich
ustach pojawił się zaś uśmiech. Historia Arthura i Bena jest bowiem lekka i
przeurocza, ale nie przesłodzona. Jeśli lubicie tego typu opowieści – o
pierwszej miłości, w której nie brakuje niezręczności, o dwójce
przesympatycznych bohaterów, którzy potrafią się przyznać do popełnionych
błędów i w końcu o marzeniach, które będą musiały zderzyć się z nie zawsze
przyjemną rzeczywistością, to powieść duetu Albertalli i Silvera jest dla Was.
Ja z pewnością jeszcze nieraz wrócę do tej historii, by poprawić sobie humor po
ciężkim dniu lub by po prostu ponownie spotkać tych bohaterów.
Moja ocena:
★★★★★★★★☆☆
(rewelacyjna)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz