Tytuł oryginału: Confess
Tytuł polski: Confess
Autor: Colleen Hoover
Tłumaczenie: Matylda Biernacka
Wydawnictwo: Otwarte
Owen to malarz, który od lat przelewa wyznania obcych mu ludzi na własne płótna.
Auburn to młoda kobieta, która próbuje zbudować swój świat na nowo, choć pod jej nogami kryją pojawiają się kolejne przeszkody.
W planie żadnego z nich nie było miejsca na miłość, a jednak przewrotny los nieodwracalnie splata ich życia ze sobą. Przeszłość Owena może jednak odebrać Auburn to co dla niej najważniejsze...
Colleen Hoover to
kolejna autorka, co do której twórczości mam mieszane uczucia. Z jednej strony
ta sama osoba napisała rewelacyjne Maybe Someday. Z drugiej stworzyła zaś
bardzo słabą książkę, jaką w mojej ocenie, jest Hopeless i współtworzyła
nijakie Never, Never. Po przeczytaniu wspomnianych pozycji nie byłam pewna czy
chcę kontynuować przygodę z tą pisarką, jednak w chwili premiery Confess
zewsząd słyszałam opinie mówiące, że jest to najlepsze książka w karierze tej
pisarki, a zarazem jeden z najlepszych współczesnych romansów. Nieco naiwnie
dałam się skusić usłyszanym pochwałom i chwyciłam historie Auburn w swoje ręce,
i… Przeczytałam niezłą książkę, choć spodziewałam się po niej czegoś o wiele
lepszego
Nie mam żadnych uwag do stylu, którym została napisana ta książka. Dzięki ładnemu językowi większość scen czyta się bowiem po prostu przyjemnie, a niektóre sceny przez dobrze dobrane słownictwo zyskiwały, świetny, może nieco bajkowy i ckliwy klimat.
Dialogi zaś może nie zostały napisane idealnie, ponieważ kilka kwestii brzmiało nieco zbyt poetycko jak na rozmowę dwójkę, dorosłych osób. Zdecydowana większość rozmów między bohaterami toczyła się jednak naturalnym rytmem, a słowa w nich użyte brzmiały dobrze. Wydaję mi się, że na tej większość należy skupić uwagę, bo drobne potknięcia nie przyćmiły obrazu niezłej całości.
Zarys fabuła Confess sugeruje, że autorka poszła po linii najmniejszego oporu i posłużyła się nieśmiertelnym schematem pojawiającym się w wielu książkach romantycznych. W tej sztampowatości wyróżnia się jeden mały, ale ważny dla całokształtu element – obrazy Owena i ich tytuły oraz pozostałe wyznania. Te krótkie liściki wydały się najlepszą częścią w całej historii, ponieważ były bezpośrednie, choć nie pozbawione metaforycznego akcentu, czuć w nich było też pewnego typu udrękę ich autorów.
Tak kolorowa nie jest niestety, jeśli chodzi o kreacje głównej osi całej historii, czyli relacji Owena z Auburn. Początkowo odnosiłam wrażenie, że będzie typowo, trochę zbyt przerysowanie, ale będzie się o nich przyjemnie czytało. Niestety im dalej w treści w książki, tym ta relacja traci cały rok. Zbyt dużo jest tu ciągłego powtarzania o przeznaczeniu, niezniszczalnym uczuciu oraz niby dramatycznych sytuacji, z nijakim zakończeniem. Bohaterowie niby małe dzieci wciąż od siebie odchodzą by zaraz magiczna siła, znów pchała ich w swoje ramiona. Było tego zbyt dużo, a wszystko zdawało się w dodatku wyolbrzymione bym, mogła kibicować dwójce głównych bohaterów i czerpać przyjemność z czytania o ich perypetiach.
Nie podobała mi się
również relacja głównej bohaterki z Treyem, ponieważ była opisana tak by
czytelnik poznał jedynie jej negatywną stronę. Brakowało w niej drugiego dnia,
drugiej perspektywy, czegoś, co nadałoby jej autentyczności, a nie kreowało ją
na nierealistyczną relację tak popularną w książkach o miłości.
Problemem tej książki są też jej bohaterowie. Według mnie postaci zostały, bowiem namalowane dwoma barwami: albo ktoś był biały jak śnieg, albo czarny jak smoła. Nie znalazłam tu nikogo kto, plasowałby się gdzieś pośrodku. I nawet jeśli gdzieś do połowy zdawało się mi, że Hoover tworzy bohaterów o dwóch obliczach, to później albo ktoś został całkowicie wybielony, albo zakreślony czarnym flamastrem. Przez takie rozwiązanie książka znów traci na realizmie, a staje się nieco przydługą bajką dla dorosłych.
Miałam niemały problem,
by wystawić tej książce ocenę, która oddałaby w pełni mój stosunek do niej.
Początkowo miały to być trzy gwiazdki, później cztery, aż po głębszych namyśle
wystawiam gwiazdek pięć, ponieważ mimo że nie jest to książka specjalnie
angażująca, czy zaskakująca to całkiem przyjemnie mi się ją czytało. Ta powieść
Hoover to, żadne arcydzieło, a jedynie napisana przyjemnym językiem
powieść z niezłym pomysłem, ale słabym wykonaniem, w której zbyt dużo jest tu bełkotu
o przeznaczeniu a zbyt mało prawdziwego życia.
Tytuł polski: Confess
Autor: Colleen Hoover
Tłumaczenie: Matylda Biernacka
Wydawnictwo: Otwarte
Owen to malarz, który od lat przelewa wyznania obcych mu ludzi na własne płótna.
Auburn to młoda kobieta, która próbuje zbudować swój świat na nowo, choć pod jej nogami kryją pojawiają się kolejne przeszkody.
W planie żadnego z nich nie było miejsca na miłość, a jednak przewrotny los nieodwracalnie splata ich życia ze sobą. Przeszłość Owena może jednak odebrać Auburn to co dla niej najważniejsze...
&&&
Nie istniejesz, Boże. A jeśli istniejesz powinieneś się wstydzić.
Nie mam żadnych uwag do stylu, którym została napisana ta książka. Dzięki ładnemu językowi większość scen czyta się bowiem po prostu przyjemnie, a niektóre sceny przez dobrze dobrane słownictwo zyskiwały, świetny, może nieco bajkowy i ckliwy klimat.
Dialogi zaś może nie zostały napisane idealnie, ponieważ kilka kwestii brzmiało nieco zbyt poetycko jak na rozmowę dwójkę, dorosłych osób. Zdecydowana większość rozmów między bohaterami toczyła się jednak naturalnym rytmem, a słowa w nich użyte brzmiały dobrze. Wydaję mi się, że na tej większość należy skupić uwagę, bo drobne potknięcia nie przyćmiły obrazu niezłej całości.
Zarys fabuła Confess sugeruje, że autorka poszła po linii najmniejszego oporu i posłużyła się nieśmiertelnym schematem pojawiającym się w wielu książkach romantycznych. W tej sztampowatości wyróżnia się jeden mały, ale ważny dla całokształtu element – obrazy Owena i ich tytuły oraz pozostałe wyznania. Te krótkie liściki wydały się najlepszą częścią w całej historii, ponieważ były bezpośrednie, choć nie pozbawione metaforycznego akcentu, czuć w nich było też pewnego typu udrękę ich autorów.
Tak kolorowa nie jest niestety, jeśli chodzi o kreacje głównej osi całej historii, czyli relacji Owena z Auburn. Początkowo odnosiłam wrażenie, że będzie typowo, trochę zbyt przerysowanie, ale będzie się o nich przyjemnie czytało. Niestety im dalej w treści w książki, tym ta relacja traci cały rok. Zbyt dużo jest tu ciągłego powtarzania o przeznaczeniu, niezniszczalnym uczuciu oraz niby dramatycznych sytuacji, z nijakim zakończeniem. Bohaterowie niby małe dzieci wciąż od siebie odchodzą by zaraz magiczna siła, znów pchała ich w swoje ramiona. Było tego zbyt dużo, a wszystko zdawało się w dodatku wyolbrzymione bym, mogła kibicować dwójce głównych bohaterów i czerpać przyjemność z czytania o ich perypetiach.
Kiedy jestem przy tobie, myślę o wszystkich wspaniałych rzeczach, które mógłbym robić bez Ciebie.
Dobrze została zaś napisana trudna relacja Owena z
jego ojcem - miała w sobie jakiś mrok, miała głębie, była wieloznaczna, a przez
to była realna. Również relacja Auburn z AJ była bardzo ciekawym aspektem
tej powieści – w jej przypadku autorka zadbała o stworzenie głębokiej więzi,
pełnej poświęcenia i szczerej miłości.
Problemem tej książki są też jej bohaterowie. Według mnie postaci zostały, bowiem namalowane dwoma barwami: albo ktoś był biały jak śnieg, albo czarny jak smoła. Nie znalazłam tu nikogo kto, plasowałby się gdzieś pośrodku. I nawet jeśli gdzieś do połowy zdawało się mi, że Hoover tworzy bohaterów o dwóch obliczach, to później albo ktoś został całkowicie wybielony, albo zakreślony czarnym flamastrem. Przez takie rozwiązanie książka znów traci na realizmie, a staje się nieco przydługą bajką dla dorosłych.
- Auburn! Przyszedł ten gość, z którym zdecydowanie powinnaś się przespać!
Moja ocena:
★★★★★☆☆☆☆☆
(przeciętna)
*tytuł postu pochodzi z tylnej okładki powieści
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz